Indianie pod Gdowem
Krystyna Rożnowska
Widziałam zbyt wiele źle prowadzonych kolonii, nie atrakcyjnych, wręcz nudnych dla uczestniczących w nich dzieci, by nie patrzeć z uznaniem na tę, którą zorganizował dla swych zuchów Szczep 19 Krakowskich Lotniczych Drużyn Harcerskich „Srebrzyste Ptaki” w dniach od 1 do 21 lipca [1984] w Jaroszówce koło Gdowa. Dużo inwencji i sumienności wykazały młode opiekunki zuchów, stwarzając dzieciom w skromnych warunkach wakacyjny mikroświat przygód i dość niezwykłych przeżyć.
To była indiańska kolonia. Gdy 1 lipca po południu dzieci w strojach zuchów wysiadły z autobusu koło szkoły w Jaroszówce i stanęły przed symboliczną bramą wykonaną z dwóch skrzyżowanych kłód drzewa, przywitał ich Indianin przystrojony w opaskę z piórami, szatę swego plemienia i naszyjnik z kłów niedźwiedzia, trzymający w ręku lancę. W tej postaci dzieci rozpoznały swoją instruktorkę druhnę Beatę. Od tej chwili – rzekła do zuchów na powitanie – macie zapomnieć o tym, co działo się w kamiennym mieście. Zaczynacie uczyć się być prawdziwymi Indianami. Codziennie głos bębna budził ich ze snu – wielki wódz ogłaszał czas powitania boga jasności Nabash-ci-sa. Uti (taką nazwę przejęli od małych chłopców indiańskich) w głębokim ukłonie śpiewali indiańską pieśń na przywitanie bóstwa. Po pięciu minutach – hartowanie ciał. Uti w pośpiechu szukają dresów, bo w sali szkolnej zwanej teraz wigwamem, zapełnionej składanymi łóżkami niełatwo znaleźć potrzebną rzecz. Ciasnota tu chyba większa niż bywała w prawdziwym indiańskim wigwamie. Po „porannej strawie” wracają do swoich „wigwamów” by dokończyć porządki i przywdziać strój indiański przed rozpoczęciem codziennej narady z udziałem wielkiego wodza i czterech małych wodzów. Kosz znalezionych na terenie kolonii rzeczy przypomina natrętnie o niezdarności małych Indian.
Atrakcji było wiele, wśród nich polowanie na bizony, w czasie którego pierwsi uti zdobyli imiona wojowników. Była też dwudniowa wyprawa do sąsiedniego plemienia. W każdy wieczór ognisko. Rozpalał je ten uti, któryna ten zaszczyt zasłużył w ciągu dnia. Gdy padało, przenoszono się sprawnie do holu szkoły i gromadzono wokół świecy. To miejsce zwano „Tipi Wielkiego Ognia”. Każde ognisko miało nieco inny program, w którym elementy zuchowskie przeplatały się z indiańskimi, a wiązały je pieśni znane ze zbiórek. Wzruszające były momenty nadania imion wojownikom, gdy wokół bohatera tańczyło całe plemię, powtarzając jego nowe imię. Dużo przeżyć dawał każdy dzień rozbudzając wyobraźnię dzieci. Tu nikt na nie nie krzyczał, nie zrzędził ani nie moralizował, tylko wódz czasem ukazywał zasępioną twarz. Bo trzeba wiedzieć, co przystoi dobremu Indianinowi i zuchowi. Odbył się przecież „chrzest żółtodziobów” późnym wieczorem nad rwącym potokiem i zmyto z twarzy uti proch kamiennego miasta. Pod koniec kolonii w naturalnej scenerii dzieci złożyły obietnicę zuchową – w lesie tuż przed północą przy ognisku. Składali obietnicę „na ogień” w obecności sztandaru. Długo zapamiętają ten wieczór.
Druhny pracujące społecznie dawały z siebie wszystko, by wielka zabawa w Indian była jak najbardziej autentyczna. Czyż zmęczona całoroczną pracą z dziećmi nauczycielka umiałaby tak spontanicznie bawić się i skakać od rana do późnego wieczora jak te instruktorki harcerstwa?Kim jest wielki wódz z takim dostojeństwem noszący swój strój? Kim mali wodzowie wyróżniający się również spośród uti dorosłością i strojem? Wielki Wódz to Agata Burczyk, studentka polonistyki, instruktorka harcerska, prowadząca drużynę już od kilku lat. Funkcję małych wodzów czyli opiekunów rodzin plemienia Dakotów pełnią: Kinga Śnieżyńska, Joanna Dziurzyńska, Ewa Blaschke, Marlena Łozińska – uczennice szkół średnich, studentki, a kwatermistrzem jest wieloletnia instruktorka harcerstwa Beata Zawadzka-Łacheta, zwana tutaj „Smukłą Brzozą”. Uti to uczniowie Szkół Podstawowych nr 50 i 145 na osiedlu Widok w Krakowie.
Zabiegałyśmy z Beatą, by zorganizować tę kolonię dla naszych zuchów – mówi pani Agata – 21 dni pobytu na takiej kolonii daje dla harcerskiego wychowania tyle, co trzy lata pracy na zbiórkach. Chciałam, by była to kolonia indiańska, gdyż głęboko przeżyłam tragiczną historię Indian. Na ich wspaniałych wzorach moralnych można w zabawie wychować zuchów. Cennymi wartościami w kulturze Indian są: dzielność, prawdomówność, rozwaga, poszanowanie przyrody. Ileż tu zbieżności z prawem zucha… Wierzę, że będzie jeszcze kiedyś świat tak silnej, pięknej moralności.
*
Szczepowy 19 Krakowskich Lotniczych Drużyn Harcerskich i Zuchowych, hm PL Marek Kudasiewicz, zapewnił mnie, że kolonia, którą widziałam nie jest w harcerstwie wyjątkowa. Atrakcyjne bywają ponoć prawie wszystkie obozy i kolonie. Niestety, jest ich niewiele. W tym roku na obozy i kolonie harcerskie z naszego województwa wyjeżdża około 16tys. harcerzy i zuchów. Nie każdy szczep jest w stanie przygotować samodzielną kolonię, zajmują się tym raczej hufce, choć korzystne jest przecież, gdy wyjeżdżają razem dzieci z tego samego szczepu, znające się wzajemnie i swoich instruktorów.
"Gazeta Krakowska", 27 sierpnia 1984 r.