I wspomnień róż z ubiegłych lat ...
phm.(hm.) Adam Rząsa
Historia Tych spod znaku Lilijki Uskrzydlonej sięga 1931 roku i mimo że loty Jej były różne – Ta 19-tka do dziś przetrwała i żyje.
Moje bliższe kontakty z jej instruktorami, jak i całą krakowską bracią harcerską, zaczęły się w 1963 roku na obozie w Gaboniu, przez obóz w Wołosatem, w Uściu Gorlickim i w Dolinie Danielki. Na tych obozach można było widzieć HARCERZY, którzy rozbijali obóz, stawiali namioty, urządzali ich wnętrza, budowali bramę, maszt, kuchnię, urządzenia sanitarne, dekorowali, strawę gotowali, załatwiali prowiant, prowadzili dokumentację – wszystko sami! A umundurowanie? Wzorowe ‒ i to nie na pokaz, ale elegancko i z fasonem. Dodać należy, że także piosenka była razem z Nimi: i ta, która „umila robotę i tuli do snu”, i „z fabryk na pola”, i „harcerski krzyż”, i taka „że dziewczę ma jasne oczęta, sukienkę liliową jak bez i patrzy, jak lecą Orlęta i pełne oczęta ma łez”... i harcerskie, i wojskowe, i partyzanckie, i cywilne. Te piosenki pamiętam, bo one z nami przeżyły tyle lat.
W roku 1967 został zorganizowany obóz wędrowny „Czarnych Kotów” (czyli XIX Kręgu Instruktorskiego), którego trasa wiodła z Krakowa przez Budapeszt, Bukareszt, Sofię, nad Morze Czarne w Bułgarii. Obóz ten, którego zostałem komendantem trwał od 2 do 18 września 1967 roku.
No i stało się – przejąłem jako komendant proporzec „Czarnych Kotów”. Zaczęło się źle. W pociągu po wyjeździe z Krakowa, podczas sprawdzania, czy wszyscy mają „wszystko”, okazało się że jeden z uczestników zostawił w domu dowód osobisty. Decyzja mogła być była tylko jedna: „Proszę wysiadać z całym dobytkiem na najbliższej stacji, wracać najbliższym pociągiem do Krakowa, zabrać dowód osobisty i przyjechać do Budapesztu najbliższym pociągiem, a tam będzie ktoś na druha czekał”. Ten pierwszy przypadek szczęśliwie się zakończył i po 24 godzinach byliśmy wszyscy razem.
Dalsza trasa to przejazd pociągiem z Budapesztu przez Bukareszt, Sofię do Burgas, gdyż tu jest stacja końcowa kolei, a stąd autobusem, pieszo i wreszcie statkiem do Słonecznego Brzegu, drogą okrężną przez Sozopol, gdzie zatrzymaliśmy się przez kilka dni. Ale dostać się autobusem z taką grupą i sprzętem wydawało się niemożliwe. Okazało się jednak, że z pracownikami tamtejszego PKS udało się załatwić. Szczęśliwie dotarliśmy do Słonecznego Brzegu, tu odpoczynek, kąpiel, słońce, zwiedzanie zabytków nad Morzem Czarnym i w okolicy. W tym relaksie nic nam nie przeszkadzało, nawet to, że czasem na obiad było tylko po 5 (słownie: pięć) śliwek węgierek. Była wiara! Mimo ciężkiej sytuacji finasowo-żywnościowej, lecz nie nasyceni przygód, przedłużyliśmy obóz o 3 dni. Aż wreszcie trzeba było wracać, bo urlopy się kończyły, uczelnie czekały, a fundusze znikały. Nadszedł dzień odjazdu i planowany powrót do Warny wodolotem lub autobusem (tamtejszym PKS), a z Warny pociągiem do Krakowa (zbiorowy bilet powrotny na pociąg z Warny do Krakowa mieliśmy).
I wtedy się zaczęło: wodolot nie kursował (wysoka fala), na przystanku autobusy załadowane do pełna tylko przelatywały, a kierowcy rozkładali ręce. Żadnej nadziei. Pracownicy tamtejszego „Orbisu” (Balkan Tourist) zaproponowali wynająć busik (rodzaj naszej Nysy), po kosztach (drobnostka) jak za taksówkę.Zebraliśmy całą posiadaną przez wszystkich gotówkę i policzyliśmy co do stotinki. O połowę za mało. Nie było stać nas, nawet jadąc o głodzie i chłodzie (nie było chłodno – wręcz przeciwnie – upał). Co począć? – czas ucieka. W pobliżu był przystanek i baza tamtejszego MPK, którego autobusy kursowały w granicach kilkunastu kilometrów. Poszedłem z kwatermistrzem do budki dyżurnego ruchu (raczej dyżurnej, bo była to niewiasta). Przedstawiam sprawę w języku międzynarodowym (nie esperanto) i po zafundowaniu pani w czerwonej czapce kawy z automatu (rujnując budżet o 60 stotinek) otrzymaliśmy obietnicę, że… może uda się jej „wytrącić” jeden autobus z kursu miejskiego i skierować go dla nas na trasę Słoneczny Brzeg – Warna po dobraniu właściwego kierowcy i konduktorki. Mieliśmy czekać na przystanku, aż „doprowadzi” ten autobus. Staliśmy, czekając z całym „oporządzeniem”, a do nas dołączali inni chętni na przejazd do Warny, Bułgarzy, Niemcy, a nawet dwaj Polacy, który prosili na wszystkie świętości by ich zabrać, bo musieli wykupić bilety z Warny do Polski dla siebie i rodzin. Wreszcie na przystanek podjechał autobus z panią dyżurną w drzwiach, która zawołała mnie, przedstawiła konduktorce i oddała do mojej dyspozycji autobus. Udało się! Ulokowałem wiarę, dobrałem pasażerów spośród Polaków i Niemców oraz paru Bułgarów (co obniżyło koszty, bo każdy zapłacił) i odjazd! Bogu dzięki! W perspektywie mieliśmy szansę, aby zdążyć na pociąg i na czas do Krakowa. Radość śpiew... ten śpiew nad wszystkie śpiewy... bo i przyjazd na czas dotrzymany, i w Warnie coś do „zjeścia” się kupi. Zapłaciliśmy za bilety, pani konduktorka jechała z nami zadowolona. Ale? Nagle autobus stanął, kierowca wyszedł, oglądnął motor, postukał, popukał, odkręcił, dokręcił. Zapytałem: „Może coś podać, czy pomocy udzielić?” „Nie, dalej nie jedziemy, a naprawy nie da się zrobić na miejscu” ‒ wydukał kierowca. To już chyba była zwykła złośliwość rzeczy martwych. Co dalej? Pani konduktor po rozmowie z kierowcą podała mi do wiadomości aby czekać, a ona załatwi inny autobus. Jak? Stanęła na szosie, zatrzymała pierwszy nadjeżdżający samochód osobowy i pojechała do Słonecznego Brzegu. Kierowca powiedział mi, że po jego autobus przyjedzie ciągnik i odprowadzi do bazy. „A my?” ‒ zapytałem. Staliśmy w szczerym polu, słońce prażyło, w okolicy tylko parę suchych krzewów, ziemia popękana, sucho, a niedaleko w dolinie lśniło Morze Czarne. Brak wody, upał i wszyscy głodni. Czułem na sobie ich pytający wzrok: Co dalej komendancie? Cywile, co też było widać, mieli pretensje. Wszystko bajka, tylko co z terminem powrotu? Cisza, nawet ruch na drodze mniejszy. Czułem się nieswojo, gdyż to ja podjąłem ostateczną decyzję przedłużenia obozu o trzy dni. Tymczasem przed zepsutym autobusem stanął inny autobus, kierowca wyszedł i podjął rozmowę z „naszym” kierowcą, a ten kiwnął na mnie ręką, podszedłem. „Proszę się przenosić” – powiedział. Wreszcie odjazd, byle tylko dojechać. W drodze kierowca coś tam wyjaśniał, opowiadał, przepraszał, nigdzie nie przystawał. Milczałem by nie zapeszyć i nawet na prośbę, by zatrzymać się przy studni, nie odpowiadałem.
Wreszcie Warna, zatrzymaliśmy się niedaleko dworca, oddałem kierowcy plik biletów. Podziękował i oświadczył, że zaczeka i zabierze z powrotem Polaków, którzy poszli po bilety kolejowe. „Manele” wyładowane, buzie uśmiechnięte, ja milczałem, czując się dalej jakoś dziwnie. Wreszcie ktoś powiedział: „Ale przecież wyszło, druhu komendancie, myśmy razem z druhem to przeżywali, rozumiemy. Ważne, że już po, należy się odprężyć”. Ja wierzyłem, że Oni ze mną to przeżywali, przecież to był Krąg Instruktorów „Czarne Koty” z 19 KDHL. I skończyło się szczęśliwie.
A kwatermistrz: „Tato na obiad!” Dobrze, walimy.
A. Rząsa, I wspomnień róż z ubiegłych lat, [w:] Dziewiętnastka. 19 Krakowska Drużyna Harcerzy i Krakowskie Szczepy Lotnicze im. Żwirki i Wigury w latach 1931-1989, [red.] J. Wojtycza, K. Wojtycza, Kraków 2019, s. 87-90.
Pierwotnie opublikowano w Monografii 50-lecia 19 KDL
>>> fotki z obozu >> fotogaleria XIX

|